Zapraszamy do przeczytania wspomnień spisanych przez syna Pani Marii. Chcielibyśmy się z Państwem podzielić pewną historią, skontaktował się z nami Pan Julian Wójt, który spisał wspomnienia swojej Mamy. Zawsze z chęcią czytamy wspomnienia naszych mieszkańców.
Jeżeli macie Państwo takie skarby w domu wyślijcie nam. Niech wspomnienia o najbliższych zostaną z nami na zawsze.
Wspomnienia Marii Wójt pierwszy raz opublikowane i to na moim blogu. Jest to dla mnie zaszczyt!
Miłego czytania.
Maria Wójt z domu Podolińska
Przyszłam na świat 24 września 1929 roku w Czortkowie, uroczym mieście na kresach wschodnich w województwie tarnopolskim. Mieszkaliśmy w wynajmowanym mieszkaniu w centrum miasta obok zabytkowego kościoła oo. Dominikanów św. Stanisława Biskupa. Mój tata pracował w różnych firmach jako księgowy. Miał maturę. Mama zajmowała się domem i dziećmi. Rodzice to: Romuald Podoliński, mama Józefa z domu Nazar.
W Czortkowie przychodzi na świat w 1931 roku moja siostra Łucja, na którą wołamy Krysia, tak ma na drugie imię.
Przeprowadzamy się do Zaleszczyk, gdzie mieszkamy w swoim domu przy ul. Głównej 7. Tato dostaje pracę w zaleszczyckim magistracie. Tu chodzę do szkoły podstawowej. Dzieciństwo mija mi we wspaniałej atmosferze uzdrowiskowego miasta, do którego zjeżdżają kuracjusze z całej Polski. Niepowtarzalny jest klimat miasta położonego w zakolu rzeki Dniestr. Nawet prezydent Józef Piłsudski spędza tu swój urlop. We wrześniu odbywają się piękne święta winobrania. Z okolicy zjeżdżają się plantatorzy winogron. Nad rzeką Dniestr są dwie plaże, cienista i słoneczna. Można wypożyczyć kajaki i łódki, popływać w rzece. W Zaleszczykach rodzą się dwaj bracia, Zbigniew w 1938 roku i Tadeusz-w1944 roku. Wybuch wojny przerywa ten wspaniały świat beztroskiego dzieciństwa. Wkraczają Rosjanie, zaprowadzają swoje porządki. Następuje okupacja sowiecka.
Po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej do miasta wchodzą Niemcy i następuje zmiana okupanta. Żyje się ciężko. Brak jest żywności. Przed wojną dobrze się nam powodziło. Pracownicy sektora państwowego jak: kolejarze, nauczyciele, zawodowi żołnierze, leśnicy, urzędnicy państwowej administracji zarabiali bardzo dobrze. Do tej ostatniej grupy pracowników należał mój tata. Miał elegancki garnitur, buty, płaszcz zimowy podszyty futrem. Mama posiadała dużo ładnych sukienek. Na każdą zabawę musiała mieć inną kreację. Nie wypadało iść na zabawę w tej samej sukience. Miasto było małe, powiatowe i wszyscy się znali. Bardzo podobała mi się szczególnie jedna z nich, taka chabrowa ze złotymi dodatkami. Miałam nadzieję, że jak podrosnę, to będę mogła ją nosić. Niestety większość tych sukienek i ta moja ulubiona zostały wymienione na żywność w pobliskiej wiosce Dobrowlany. Odzież taty również zostaje zamieniona na jedzenie.
W czasie wakacji razem z koleżankami z klasy pracujemy w Zaleszczykach u ogrodnika Pożarskiego przy winogronach. Najeźdźca prowadzi eksterminację ludności żydowskiej. Żołnierze grenzschutzu wyłapują Żydów próbujących uciekać do Rumuni przez Dniestr. Ciocia Maria Herasimowicz pracowałam jako kucharka na posterunku granicznym. Wpierw gotowała dla żołnierzy sowieckich, a po czerwcu 1941 roku dla niemieckich. W domu mieszczącym posterunek był specjalny pokój, gdzie gromadzono mienie zrabowane Żydom. Żydzi stanowili ponad 50 procent ogółu mieszkańców.
W kwietniu 1944 roku miasto zostaje wyzwolone przez sowietów. Do Świąt Wielkanocnych w mieście są Niemcy, a po Świętach już Rosjanie. Przed wejściem Armii Czerwonej Niemcy wysadzają oba mosty. Na most kolejowy wtaczają wagony towarowe wypełnione ludźmi, prawdopodobnie są to więźniowie z Czortkowa i wysadzają most wraz z nimi. Bystry nurt rzeki porywa ciała nieszczęsnych ludzi. Nikt nie przeżył. Po wejściu sowietów 3 maja na stacji kolejowej zgromadzono poborowych, którzy następnego dnia mieli pojechać pociągiem w kierunku Czortkowa. W nocy, pewnie dzięki szpiegom pozostałym w mieście, Niemcy dokonali nalotu na stację. Bombardowanie poprzedziło zrzucenie flar. Zrobiło się jasno jak w dzień. Wielu z tych poborowych zginęło.
W czasie panowania sowietów funkcjonuje szkoła. Uczymy się po rosyjsku, dodatkowo mamy język ukraiński. Zmiana okupanta powoduje zmianę języka wykładowego na niemiecki. Mam świadectwa szkolne w obu tych językach. Oczywiście dzieci żydowskie nie mają prawa do nauki. Do wojny uczę się razem z dziećmi pochodzenia żydowskiego, polskiego, ukraińskiego i niemieckiego. Żyliśmy wszyscy w zgodzie mimo różnic narodowościowych i wyznaniowych. Mile wspominam zakończenia roku szkolnego. Tato za świadectwo z wyróżnieniem zaprasza mnie na wspaniałe lody.
Po wojnie następuje repatriacja ludności polskiej na tzw. Ziemie Odzyskane. Musimy pozostawić dom z ogrodem i letnią kuchnią. Decyzja o wyjeździe jest nagła i rodzice nie zdążyli postarać się o wypis z ksiąg wieczystych, dlatego na Zachodzie nie mają prawa do rekompensaty za pozostawione mienie. Pozostają z pustymi rękami. Na ziemiach zachodnich za wszystkie rzeczy pozostawione przez Niemców w domu, który zajęli, muszą płacić Obwodowej Komisji Likwidacyjnej. Do ostatniej chwili przed wyjazdem Rosjanie nie chcą wypuścić taty, bo nie mieli ludzi wykształconych mogących podołać pracy w buchalterii.
Na karcie repatriacyjnej podane jest nazwisko głowy rodziny i jej członków:
Romuald Podoliński, żona Józefa, dzieci Maria, Łucja, Zbigniew, Tadeusz i dwie krewne, Maria i Stanisława Herasimowicz. Dalej stopień pokrewieństwa, imię ojca i data urodzenia. Na odwrocie wyszczególnione są rzeczy zabrane z sobą do wagonu: koza, łóżka, materace wypchane trawą morską, siatki do łóżek. Na dole wpisane są kwoty zapomóg, jakie Romuald Podoliński otrzymywał z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego.
Na początku Urząd był w Sławie (niem.Schlesiersee). Głogów był zrujnowany, spalony, z wieloma niewybuchami. Serby (niem. Lerchenberg) były zaminowane. Zresztą wszystkie Urzędy znajdowały się w Sławie, Wydział Oświaty również. Wujek Julian Tymczuk był dyrektorem szkoły w Chociemyśli i jeździł do Sławy na konferencje i po pieniądze na wypłatę dla nauczycieli z okolicznych wiosek. Wujek został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi za pracę w oświacie. Zaprzyjaźniony z nim Myszkowski też dostaje do prowadzenia szkołę w pobliskiej wiosce. Ciekawa sprawa, w Zaleszczykach po wybuchu wojny w 1939 roku weterynarz Leszczyński z żoną, córką i synem uciekli do Rumunii. Później znaleźli się w Głogowie. Jego syn też był weterynarzem, zaraził się śmiertelnie od konia jakąś chorobą odzwierzęcą, był z mojego roku. Żona Leszczyńskiego była dentystką na kolei, córka też była dentystką, pracowała we Wrocławiu. Drugiej córki nie znałam. Leszczyński mieszkał w Sławie i był weterynarzem. Wujek Tymczuk, będąc w Sławie, dowiedział się, że ten weterynarz mieszka i pracuje w mieście. Oni znali się z Zaleszczyk. Ja, jak miałam 16 lat, to trzeba było mieć zaświadczenie, że jestem zdrowa. I wujek razem ze mną pojechał do niego, do domu. I on bez badania wypisał mi to świadectwo, że jestem zdrowa i mogę wychodzić za mąż. Dokument był potrzebny do ślubu dla Urzędu Gminy w Kotli. Na ślubie cywilnym świadkami byli wujek Tymczuk i mój tata.
Z Zaleszczyk transport wyjechał 29 maja. Z naszą rodziną jechały jeszcze trzy rodziny z naszego miasta: Świrscy, Lange i Jóżakowie. Reszta ludzi pochodziła z okolicznych wiosek, gospodarze: Zamorscy, Chąchol, Zawiślakowie, Górscy, Pieniaccy, Szuszkiewicze, Możdżeniowie, Starulakowie, Lenkiewicze, Pisańscy, Brzezina, Bogaccy, Nicieccy, Jakubiszyn, Baranieccy, Czajkowscy, Lewiccy, Moniatowicz. Wujek Tymczuk jechał w wagonie razem ze swoimi znajomymi, Myszkowskimi. Ten Myszkowski również był dyrektorem w wiejskiej szkole. Miał żonę i dwóch synów w moim wieku. Z sobą zabraliśmy do wagonu tylko kozę, łóżka i maszynę do szycia, suszony chleb, smalec w garnkach i pewnie trochę ziemniaków. Kozę pozwolili nam zabrać, bo było małe dziecko w rodzinie, niemowlę - brat Tadeusz. Mama dostała dyplom od Stalina w nagrodę za urodzenie czworga dzieci. Po drodze pociąg zatrzymywał się co chwilę w szczerym polu i maszynista razem z rosyjskim żołnierzem chodzili od wagonu do wagonu i stukali w nie kolbą karabinu, żądając pieniędzy, bo dalej nie pojedziemy. Ludzie dawali, co mieli, oczywiście ruble, bo innych pieniędzy nie było.
Za drugich Rosjan, po wyzwoleniu Zaleszczyk, władza ściągała z wypłaty pewną kwotę na Fundusz Zbrojeniowy i dawali za to bony. Podobno mieli je w przyszłości wykupować od obywateli. Tato pracował wówczas w takiej samopomocy, Raj Kom Sojuz. Jemu też odciągali pewną sumę z wypłaty i tata zabrał te bony z sobą i pewnie nimi płacił tym kombinatorom z obsługi pociągu.
W końcu dojechaliśmy do stacji Katowice Ligota. Tu kazano nam wysiadać na bocznicę między torami. Czekaliśmy na tych torach dwa dni na następny pociąg, który miał nas zawieźć dalej na zachód. W karcie repatriacyjnej mieliśmy wpisaną Częstochowę jako miejsce docelowe, ale nawet przez nią nie jechaliśmy.
Wujek załatwił sobie z kolejarzami, że jego wagon zaczepią na końcu pociągu. Skierowano nas do Leszna przez Ostrów Wielkopolski. Na Wrocław nie kierowano pociągów, bo mosty na Odrze były zniszczone.
Pociąg zatrzymał się w Ostrowcu i wujek wraz z Myszkowskimi odczepili swój wagon. Ten Myszkowski miał brata w tym mieście i myślał, że pomoże im jakoś się tu urządzić, znaleźć mieszkanie i pracę. Reszta składu pociągu pojechała do Leszna. Tu odstawiono nasz pociąg na bocznicę i kazano czekać na decyzję PUR, dokąd mamy dalej jechać. W Lesznie czekaliśmy pięć dni i pięć nocy.
Tata, jako kierownik pociągu, pobierał w PUR chleb i kawę w takich kanach na mleko dla wszystkich ludzi z transportu. Podpisywał odbiór w specjalnej księdze. Dzięki tym podpisom ciocia Maria Kierniakiewicz, siostra mojego taty, znalazła nas w Chociemyśli. PUR chciał wieźć nas dalej do Działdowa. Dowiedzieliśmy się, że to daleko, aż na Pomorzu. Rolnicy zdecydowali, że wolą osiedlić się bliżej, byli już zmęczeni trudami podróży i postanowili jechać pod Głogów.
Do Grodźca Małego (niem. Klein Graditz, Niderfeld) przyjechaliśmy 19 czerwca. Dalej pociąg nie jechał. Wiadukt przy stacji wysadzony i mosty na Odrze zerwane. Trzy tygodnie podróży dobiegły końca. Żołnierze rosyjscy pod karabinami kazali się szybko rozładować, bo pociąg musi zaraz wracać do Leszna. Gospodarze mieli zwierzęta, zboże, ziemniaki, sprzęty domowe, jakieś narzędzia. Kto nie zdążył wyładować swoich rzeczy, musiał je zostawić w wagonach.
Siedzimy znowu dwa dni na torach i nie wiadomo, co z nami dalej będzie.
Myśleliśmy, że zjawi się ktoś z Wschowy (niem. Fraustadt) mijanej po drodze z Leszna i nas, te cztery rodziny z miasta zabierze, aby się osiedlić właśnie tam. Niestety nikt taki się nie zjawił. Mały Tadziu potrzebował mleka i trzeba było je gdzieś znaleźć. Rolnicy zaczęli rozchodzić się po wioskach i szukać gospodarstw do zamieszkania. W Grodźcu już było prawie wszystko zajęte, w Sobczycach (niem.Klettental, Tschopitz) także. Więc zaszli do Krzekotówka (niem.Kleinvorwerk). Tam były 21 czy 24 domy. Kilka było zasiedlonych przez poznaniaków i warszawiaków, 3 czy 4 domy. Reszta wolna.
Sołtys Szniger wozem zaprzężonym w woły przywiózł nas do Krzekotówka. I my zajęliśmy jeden z nich. W domu było wszędzie pełno pierza i brudu. Żadnych ubrań ani sprzętów domowych, ani garnków nie było, tylko meble, reszta została rozkradziona. Wysprzątaliśmy dom i zamieszkaliśmy w nim.
W wiosce był majątek, pilnował go taki młody milicjant z poznańskiego, chyba nazywał się Podolski. Do majątku należały krowy i konie. Przy tych zwierzętach pracowały Niemki, które nie zdążyły się ewakuować lub zostały z własnej woli. Dla tych krów trzeba było zabezpieczyć siano na zimę. Nie wiem, kto tak zadecydował.
Sołtys zobowiązywał mieszkańców wioski do szarwarku. Taka przymusowa praca. Za nią dostawało się jakieś produkty żywnościowe i gorący posiłek. Prawie wszyscy musieli pracować, a przynajmniej jedna osoba z gospodarstwa musiała się stawiać do pracy w majątku. Ja byłam najstarsza z rodzeństwa, więc na mnie spadł ten obowiązek. Koń kosił kosiarką trawę i potem trzeba było tę trawę obracać widłami albo grabiami, żeby się suszyła na siano. I ja tę trawę obracałam, a później ładowałam na wozy i zwoziło się do stodoły. Ciocia Maria Herasimowicz chodziła do majątku gotować dla tych, co w nim pracowali. Tato prowadził księgowość. Ludzie chodzili po ogrodach i za stodołami, i takimi szpikulcami z drutu kłuli ziemię. Jak coś było twardego, to rozkopywali tę ziemię. Znajdowali słoiki z mięsem lub puszki. Mój tato znalazł tylko puszkę z melasą. To taka słodka, żółta substancja, syrop z gotowanych wytłoków z buraka cukrowego. Dodawało się to do kawy zbożowej i słodzenia ciasta.
Niemcy w sąsiekach, w stodołach zostawili snopy ze zbożem, które zwieźli z pola. Osobno snopy żyta i pszenicy. Tato wchodził na te snopy i zrzucał je na klepisko. Brałam te snopy, rozcinałam je i wkładałam do ręcznej młocarni. Kręciło się korbą i wylatywało osobno zboże, osobno słoma. Potem na wialni odsiewało się ziarno od plew. Ma się rozumieć wszystko napędzane ręcznie. Mój tata jeszcze w 1918 roku, mając 11 lat, w wyniku działań wojennych stracił prawą rękę do łokcia .
Można sobie tylko wyobrazić jak wiele trudu kosztowała go ta praca.
Prądu w wiosce nie było. Elektrownia w Głogowie (niem. Glogau) była zrujnowana. Razem z moim tatą i ciocią Marysią nosiliśmy to ziarno w workach na plecach do Sobczyc - do młyna. Młyn mieścił się w wiatraku przed torami. Z tej mąki piekliśmy chleb i bułki.
Ciocia Marysia pożyczała od sąsiadki takie drewniane koryto i z mamą robiły ciasto. Zakwaszały je i wkładały do takich plecionych z wikliny koszyków. Bułki piekło się w takich foremkach, w naszym domu był specjalny piec do pieczenia chleba. W końcu mieliśmy co jeść.
Pewnego dnia wybraliśmy się wraz z tatą do cukrowni w Głogowie. Wzięliśmy z sobą bimber na wymianę. Miasto powitało nas zwalonym mostem drogowym z betonu. Był złamany wpół. Ale jakoś go przeszliśmy, zjeżdżając na butach po jego złamanym przęśle.
Dalej szliśmy ulicą wśród zgliszczy domów. Czuć było strasznie spaleniznę i odór rozkładających się ciał. Z rafinerii cukru przy moście żelaznym wyciekły góry żółtego cukru.
Mosty na Odrze zniszczone. Na drugą stronę rzeki przewozi nas wiosłową łodzią rosyjski żołnierz ubrany w marynarską podkoszulkę. Za przewóz trzeba się jakoś okupić.
Przez gruzy Starego Miasta dochodzimy do cukrowni. Pilnują jej rosyjscy żołnierze. Wymieniamy bimber na cukier, główkę maszyny do szycia i wsypę do pierzyny.
Po lasach chowają się Niemieccy maruderzy. Jednego z nich znalazłam zabitego przy leśnej drodze do Kotli. Wystraszona szybko uciekłam z tego miejsca. Nie wiem co się z nim później stało.
I tak wygląda to nasze życie na Zachodzie.
Zbliża się koniec sierpnia. Do wioski przyjeżdża na motorze wujek Tymczuk z moim przyszłym mężem, Marianem Wójt. Jeszcze się nie znamy.
Tu muszę wrócić do momentu, jak wujek zostaje w Ostrowcu. Tam idzie on do Wydziału Oświaty i prosi o przydzielenie jakieś szkoły, gdzie mógłby uczyć i pracować. Dostaje przydział do Chociemyśli (z początku wieś nazywała się Kociemyśl - od niemieckiego Kotzemeuschel), aby tam organizować naukę dla polskich dzieci.
W wiosce zakłada czteroletnią szkołę podstawową. Zaczyna objeżdżać wioski i zapisywać dzieci do szkoły. Widzi, że ludzie są z jego transportu i wypytuje o swego kuzyna bez ręki. Tak znajduje nas w cudowny sposób w Krzekotówku. Radości ze spotkania nie ma końca. Wujek namawia tatę, żeby przeprowadził się do Chociemyśli: ''Co tu będziesz robił? Ani szkoły, ani kościoła, ani pracy.''
Znaleźliśmy jeszcze wolny dom w Chociemyśli i zamieszkaliśmy w nim. Tak jak poprzedni - zaśmiecony i brudny. Trochę pracy i mieszkamy.
Mieliśmy krowę, ale ani ja, ani mama nie umiałyśmy jej wydoić. Kobiety z miasta. Przychodził do nas sąsiad z krakowskiego, Kazimierz Nowak i doił nam tę krowę, potem siostra Łucja nosiła do sąsiadki Chąchol, to mleko, żeby zrobić śmietanę na centryfudze, po polsku wirówka. Następnie w masielnicy robiło się masło.
Mojego męża poznałam u wujostwa Tymczuków, byli z nim zaprzyjaźnieni. Mąż pracował przy ochronie kolei, później w kasie biletowej. Pochodził z poznańskiego. W czasie wojny pracował w Niemczech u gospodarza Paul Radlach, jako robotnik przymusowy we wsi Sorno. Stamtąd pod koniec wojny zabrano go do kopania okopów w Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym. Oswobodzili go Sowieci w styczniu 1945 roku. Zatrudnił się na kolei w Poznaniu i dostał skierowanie do pracy w Chociemyśli. Zaręczyny były na zapusty 1946 roku, a ślub 6 czerwca na Zielone Świątki. Do ślubu jechaliśmy do Kotli (niem.Kuttlau) piękną karetą Kazimierza Nowaka zaprzężoną w ślicznego czarnego rumaka. Tam w Kotli był Urząd Gminy i kościół parafialny. Ślubu udzielił nam ks. Michał Michnik.
W szkole Tymczukowi pomaga nauczycielka Helena Horgos. Sołtysem zostaje Stefan Drop. Na stacji PKP zawiadowcą jest Bogdan Szymański. Razem z mężem hodują pszczoły.
W Chociemyśli przychodzą na świat trzej synowie: Jerzy w 1948 roku, Romuald w 1952 roku i Julian w 1959 roku. Czwarty, Wiktor, rodzi się w Głogowie w 1967 roku, do którego przeprowadzamy się na wiosnę w maju 1961 roku.
Tu mieszkam do dzisiaj. Owdowiałam w 1980 roku. Mam 91 lat. Doczekałam się 11 wnuków, pięciorga prawnucząt i jednego praprawnuka.
Maria Wójt, 90 urodziny.